Marcin Luter tylko dlatego jest wymarzonym bohaterem corocznych uroczystości kościelnych, że wystarczająco długo jego doczesne szczątki leżą w grobowcu w wittenberskim kościele zamkowym. Bez wątpienia reformator, który nie życzył sobie, żeby zwolenników jego nauki nazywano luteranami, a nawet wyrażał pragnienie, jedno z niewielu utopijnych marzeń na jakie sobie na starość pozwalał, żeby jego pisma przepadły, a lud zwrócił się wprost i jedynie do Słowa, dziś raczej obrzuciłby nas stekiem niewybrednych obelg za robienie z niego dorocznego cyrkowego widowiska czy jakoś podobnie sformułowany zarzut.
Czy legendarne, czy historyczne, przybicie dziewięćdziesięciu pięciu tez do drzwi kościoła jest tyleż malownicze jako mit założycielski, co niezasadne. Władza papieska, czyściec jako miejsce zadośćuczynienia za grzechy przed dostąpieniem zbawienia, odpust jako wyraz Bożego miłosierdzia. Te kilka wyjątków z pisma wskazuje jasno, że wyszły spod pióra średniowiecznego mnicha, zatroskanego o losy swojego Kościoła, ale nie bardziej biblijnie i ewangelicznie wierzącego niż Girolamo Savonarola czy Franciszek z Asyżu. Daleko jeszcze młodemu Lutrowi, jeśli nie w latach, to w stanie umysłu, do swoich poprzedników, kacerzy późnego średniowiecza, tłumaczy Biblii, którzy trafili na stosy, bo Lateran tak rozumiał ekumenizm. Reformator potrzebował jeszcze czasu, żeby zrozumieć w pełnej głębi Ewangelię i jej konsekwencje, a potem na głos wyznać: wszyscy jesteśmy husytami. Ale to nie dzień męczeństwa Husa obchodzimy, a rocznicę wystąpienia akademickiego teologa z zakonu augustianów.
Już te dwa powody: historyczny brak adekwatności i wola samego zainteresowanego powinny przemówić za tym, aby dzień przed Wszystkimi Świętymi nie mieć żadnego szczególnego święta w kalendarzu kościelnym. Kilka słów trzeba dodać o ewentualnej, bardziej szczęśliwej alternatywie, to jest wspomnieniu Konfesji Augsburskiej. Gdzie wspomnienie wyznania apostolskiego? Gdzie dziękczynna uroczystość otrzymania Pisma Świętego? Gdzie nasza wierność Augustanie? Albo chociaż uczciwe, poważne traktowanie jej jako dokumentu historycznego, omylnego rozumienia nieomylnego Objawienia? Na ile jesteśmy, szczególnie w Kościołach Światowej Federacji Luterańskiej, społecznością augsburskiego wyznania, a na ile etykietki, tradycyjnego sztandaru? Pytania niechaj pozostaną retoryczne, bo każda kolejna odpowiedź mogłaby być bardziej gorzka w tym świątecznym dniu. Dopiero teraz tymczasem zaczynają się powody naprawdę ważkie - bo wynikające z samego Objawienia.
Mówi się słusznie, że Bóg nie ma wnuków, a jedynie dzieci. Mówi się też, moim zdaniem równie słusznie, że każde pokolenie powinno mieć swoją reformację, swoje własne przebudzenie, a nie tradycję i pomniki czy relikwie. Jezus wyrzucał faryzeuszom, że wystawiają grobowce martwym prorokom i mówią z pewnością siebie spotykaną tylko u szaleńców i przywódców struktur religijnych w duchu babilońskim, że na miejscu swoich przodków byliby posłuchali wysłańców Bożych, a nie ukamienowali czy otruli. W odróżnieniu od nich ewangelista Starego Przymierza, Izajasz prorok trzeźwo lamentował w widzeniu niebieskim, że jest mężem o wargach nieczystych pośród takiego samego ludu. Wiedział, że należy do rodzaju ludzkiego, ale staroadamowego, upadłego i zbuntowanego beznadziejnie. Wiedział że całym swoim doczesnym jestestwem należy do massa damnata: gliny zepsutej, nadającej się tylko do rozbicia i wyrzucenia na śmietnik w Dolinie Synów Hinnoma poza miastem Bożym (zhellenizowana forma gehenna będzie dla nas bardziej jasna i brutalna, ale zbawienna). A my? Czy zła nowina jest dla nas tak jasna i porażająca jak dla Izajasza czy Lutra albo Kalwina, Augustyna, ojców Kościoła, rzeszy bezimiennych nowonarodzonych wybranych Bożych, którzy znaleźli to, czego nie byli zdolni nawet chcieć szukać?
A na ile chcemy harmonizować z przyrodzoną ludziom religijnym świątobliwą pychą biblijną prawdę o upodleniu naszej natury i o tym, że już święci wobec Boga do ostatniej kropli Bożej krwi, nadal jesteśmy wobec Niego grzeszni do ostatniej odrobiny szpiku kości? Na ile na co dzień pamiętamy, że gdyby nie to, że Duch Święty przekonuje nas, wierzących, o grzechu na równi z poganami, dzielilibyśmy się wyłącznie na kierunek taniej łaski, ewangelii sukcesu i zdobywaczy zasług, a jednoczyłoby nas to, że ramię w ramię znajdowalibyśmy się na ścieżce szerokiej, przestronnej, tolerancyjnej i ekumenicznej w tym, że każda ludzka żądza jest dobrą drogą do piekła. Jak możemy być tak zaślepieni przez pychę tego żywota i bożka tego świata, że nie widzimy, że nasze rocznicowe reformacyjne jasełka i akademie znajdują w oczach Pana nie większe uznanie niż tamte przy grobach proroków w Jerozolimie? Czy mamy pokorę Lutra i Izajasza, żeby szczerze zaprorokować: wszystkie nasze dobre uczynki, poprawne teologie i reformy przed Bogiem są jak skrwawiona szmata?
Ewangelicyzm, czyli co? Mamy wyznania ewangelickie: augsburskie (z treści na sto procent lub częściowo i takie tylko z nazwy, ta uwaga będzie się tyczyć każdego kolejnego przymiotnika), kalwińskie kontynentalne i prezbiteriańskie, metodystyczne. Do tego w zasadzie należy doliczyć waldensów i husytów (choć sam Hus do arianizujących obecnych czeskich imienników raczej by się nie przyznał) i jeszcze różnej maści Kościoły unijne. I mamy za uszami Marcina Lutra, nazywającego w ferworze sporów sakramentologicznych Jana Kalwina diabłem. I nie brak kalwinistów uporczywie, a irytująco, ignorujących ewolucję Lutra co do kwestii predestynacji w kierunku inspirowanym przez Melanchtona, a potem sugerujących, że są gnezjoluteranami, luteranami lepszymi od nas. Nie Słowo Boże zawiodło w swojej kompletności i jasności, lecz to my trzymamy się swoich szkół teologicznych. Z jednej strony nie potrafimy przyznać, że nasze zapatrywania i formy ich wyrazu nie są rozumieniem nieomylnym i jedynym prawidłowym. Z drugiej strony, brak nam pokory, żeby przyjąć do wiadomości, że skoro coś nie jest absolutnie jasne dla wszystkich na podstawie Pisma, to drogą nierządnicy babilońskiej jest dopisywanie kanonów i anatematyzmów na braci w Chrystusie. Z trzeciej strony – kłania się fajnoekumenizm, o którym dalej, mający we czci nie prawdę, Słowo, a wzajemną adorację kleru i struktur.
Ani luteranie nie są synergistami, jak nas oszczerczo osądzali radykałowie kalwińscy, ani kalwiniści nie są muzułmanami, a dobrze pojmowana preadestinatio duplex nie jest odpowiednikiem islamskiego kismetu (jak się im odwzajemniano po niechrześcijańsku z naszej strony). Problem z wyrazem teologicznym relacji wolności i odpowiedzialności ludzkiej do wszechmocy i przedwiecznych, suwerennych wyroków Boga jest niemniejszym krzyżem teologów i próbą dla pytających wiernych niż kwestie unii hipostatycznej, przy których zabrakło tysiąclecia, żeby teolodzy chalcedońscy, nestoriańscy i monofizyccy doszli do trwałego konsensusu. Nasi przodkowie w sztafecie pokoleń wiary polegli nie na samym rozumieniu prawdy wiary o wcieleniu Syna z Ducha i z Marii, a na formach wyrazu tejże prawdy w teologicznych formułach zapożyczonych z języka filozofii, metafizyki greckiej.
Tym bardziej Kalwin nie był diabłem, a Bożym kaznodzieją. Podobnie i Zwingli nigdy nie uczył, mimo kanciastego i niesystematycznego jak na humanistycznego erudytę języka, o realnej nieobecności Chrystusa w sakramencie komunii. Uchowaj nas, Boże, przed herezją relatywizmu doktrynalnego, teologii liberalnej - w pytaniu o rozumienie Eucharystii czy też Pamiątki Wieczerzy, czy Sakramentu Ciała i Krwi Pańskich przynajmniej jedna ze stron sporu teologicznie jest materialnie heterodoksyjna. Ale najpewniej niewierny jest każdy, kto zważa bardziej na swoją rację i definicję niż na Ciało Chrystusa w rozdzieranym sporami Kościele i spokój maluczkich. Ale skoro każda ze stron w najlepszej wierze, o ile w oparciu wyłącznie o Pismo formułuje inne definicje - to niebezpieczeństwo grzechu skłócenia braci jest bez porównania większe niż w kwestii pokarmów wyjaśnianej przez Pawła Koryntianom. Czyż nie Luter i Zwingli siał, Kalwin i Melanchton podlewał, a Wesley i Whitefield plewili? Ale to tylko Bóg dał życie i wzrost. Nie wchodzę nawet dalej w spory wokół teologii chrztu i charyzmatów.
O kwitnących obecnie formach zdrady idei reformacji napisać dzisiaj trzeba. Owoc dziś budowanej jedności, pojednanej różnorodności nie jest owocem Ducha Świętego, a pokusą z drzewa poznania dobra i zła. Nie wiem, na ile w oczach Bożych papieska nauka o zbawieniu i z łaski, i z uczynków jest Ewangelią inną, o której grzmiał Paweł do Galacjan: niech będzie jej głosiciel przeklęty. Nie umiem powiedzieć czy trydencka soteriologia Rzymu jest Ewangelią zanieczyszczoną, nie taką samą jak powinna być głoszona, czy już ewangelią ludzką, tak odmienną, że w ogóle nie tą samą. Dwie rzeczy wiem jednak na pewno.
Pierwszą jest pociecha, że Duch Boży jest przemożny i duch rzymski nie da rady stawić Mu granicy. Luter wzrastał na mistykach z kręgu devotio moderna i na Bernardzie z Clairvaux. Ja sam Pismo dostałem do rąk w Kościele rzymskim, doświadczyłem i w nim prowadzenia Bożego, które stało się brzemienne na tyle, że poczęło nowonarodzenie, a po latach – konwersję na wyznanie ewangelickie. To rzymscy księża odsyłali mnie z pytaniami na modlitwę i rozważanie czuwania Pana w Ogrodzie Oliwnym. To u mistyczki karmelitańskiej, Teresy z Lisieux, znalazłem małą drogę dziecięctwa Bożego, której harmonia z ufnością zwiastowaną przez apostołów i ewangelistów, szczególnie dobitnie przez Pawła i Jana, ale i Piotra, Jakuba, Judę, Mateusza, Marka, Łukasza, była moją drogą do odkrycia w pełni fundamentu sola gratia Christi per sola fide. Zbawia Chrystus, a nie nasza adekwatna gnoza co do konfesji albo jakikolwiek, nawet arcyluterański i wysokokościelny, obrzęd sam z siebie. Na co dzień doświadczam jedności powołanych świętych Bożych na wspólnej modlitwie z małżonką, wprawdzie rzymską katoliczką, ale tak ewangeliczną, na ile da się w więzach papieskiej doktryny. To od niej podczas rozważania Słowa Bożego słyszę prawdziwą dobrą nowinę. Kiedy dzieli się ze mną swoimi notatkami z rozważań czytam jasno i jednoznacznie: Dzięki krzyżowi należę do Boga, jestem w Jego rękach, dlatego nie mam czego się bać; To Bóg mnie nawraca do siebie i oczyszcza. To Bóg zabiera mi serce kamienne, a daje serce nowe. To że jestem z Bogiem, to że spełniam Jego przykazania – to dzieło Boże we mnie, nie moje. To wystarczy. Bóg mi to da, nie muszę zasługiwać.
Ten medal ma jednak dwie strony, a drugą stroną jest niewierność protestantyzmu głównego nurtu swojej własnej naturze – Kościoła stale reformowanego i oczyszczanego według Słowa Bożego, a nie ludzkich względów i tradycji. W ramach ekumenizmu współczesnego następuje krok po kroku porzucenie pełnego wymiaru usprawiedliwienia z łaski przez wiarę Jezusa i wtórnie naszą w Niego. Nie mamy wspólnej nauki o usprawiedliwieniu. Dekret Dominus Iesus był policzkiem w twarz biblijnych chrześcijan ze wspólnot eklezjalnych rzekomo pozbawionych kapłaństwa i eucharystii. Był też użyciem Imienia Pana do rzeczy czczych i przeciwko chrześcijanom ewangelicznym. Ale wcześniejsza wspólna deklaracja nie jest niczym innym niż mydleniem oczu wyznawcom obojga konfesji i kolejną fikcją ku wzajemnej adoracji kleru.
Jak głosi nieco kąśliwe, ale trafne powiedzonko: obowiązuje u nas powszechne kapłaństwo wszystkich liberalnych teologów, a nie ma miejsca na kongregacjonalistyczne i antyklerykalne, to jest po prostu biblijne, tezy Lutra co do porządku łaski i autorytetu w Ciele Chrystusa, zawarte w niepowoływanych na co dzień pismach roku 1520. Ani nie zwalczamy niewoli babilońskiej w Kościele – sola Struktura ma się dobrze, Lud Boży siedzi cicho pod jarzmem liberalizmu, bo tak powiedział ordynowany ksiądz i biskupi. Chrześcijańska szlachta narodu niemieckiego mniej lub bardziej była na swoim miejscu, kiedy Duch ręką Lutra posłał jej wici. Nasze owieczki są grzecznie ułożone i cicho idą na odstępstwo od sola Scriptura. Z drugiej strony – jako, że nasza natura ma upodobanie w wytykaniu innym tego co widzi w lustrze – pokątnie Kościół rzymski traktuje się protekcjonalnie, ze zjadliwością zakompleksionej, mniej udanej miniaturki pierwowzoru.
W wielu starych Kościołach ewangelickich związki homoseksualne są błogosławione wbrew Zakonowi Bożemu, rozwody i powtórne małżeństwa traktowane równie liberalnie jak przez prawo cywilne, duchowieństwo jawnie opowiada się w kwestii ochrony życia za wolnym wyborem. Księża, nawet jeżeli w duszy nie zgadzają się z obecnym odstępstwem od ewangelicznej, biblijnej wiary, nie mają odwagi na kontrsystemowe działanie. System całkowicie uzależnia pozycję pasterza nie od jego zboru, a od zdania władzy kościelnej. Niedaleko pada dziś toga od sutanny i befka od koloratki... Z jednej strony – czy Luter wystąpiłby tak jednoznacznie przeciw grzechowi Jeroboama w ówczesnym Kościele, gdyby nie kładł pod papieski i cesarski topór głowy nie tylko swojej, ale i rodziny, dzieci? Z drugiej – czy nie mamy słuchać bardziej Boga niż ludzi? Biada nam w dniach, kiedy przysięga konfirmanta, konwertyty, nowo ordynowanego pastora jest potencjalnym cyrografem spisanym z hierarchami, co to wymyślili na nowo sukcesję apostolską władzy, urzędu i fioletów, a nie czystej nauki pod autorytetem jedynego Pana Kościoła i jego ostatecznego, niezmiennego Słowa w Piśmie. Spór w Ciele Chrystusa zawsze jest bolesny, ale nie możemy sobie nie zadać uczciwie pytania dokąd zmierzamy i ile w nas konfesyjnego augsburskiego luteranizmu zostanie na 500. Rocznicę podpisania samej Augustany.
Obyśmy byli wierni prawdziwemu Słowu Pana, a nie naszym zwodniczym zamysłom i duchowi tego świata. Oby Luter, kiedy przyjdzie z Panem na obłokach w chwale w dniu wielkim i strasznym, nie powiedział nam, że nie jesteśmy jednego ducha – tym razem wiedząc, co mówi. Słyszałem wielokrotnie z ust znajomych katolików ubolewanie nad tym, że z Jana Pawła II uczyniono narodowy, folklorystyczny totem, źródło słodkich anegdotek, na czele z tymi o wadowickich kremówkach. Komentarze, że sam papież powiedziałby (podobno znowu, bo to cytat, ale nie dotarłem do źródła, które to potwierdza) Przestańcie mnie oklaskiwać, zacznijcie słuchać tego, co mówię. Ot, ubraliśmy Lutra w białą sutannę i postawiliśmy na pomniki, zgotowaliśmy Naszemu Reformatorowi taki sam los, jak Kościół większościowy naszemu Papieżowi – Polakowi. Luter, gdyby stanął między nami, powiedziałby nam to samo, co Wojtyła katolikom, ale pewnie w mocniejszych słowach. Do nas należy wybór między świętowaniem dziś kremówkowego Lutra albo świętowaniem tego, że odnawia nas żywy Bóg, nie mniej obecny w nas dziś, jak w Lutrze i innych Reformatorach wieki temu.
Co zatem zrobić z owym chwalebnie problematycznym ostatnim października? To co wtedy zrobił Luter: sprawujmy swoje zbawienie jak tylko na dziś umiemy, z bojaźnią synowską i najwyższą starannością, bo wiemy, że to Bóg jest w nas sprawcą chcenia i działania zgodnie z Jego wolą. A następnego dnia świętujmy ewangeliczną pewność zbawienia, pewność skuteczności i stałości Chrystusa Odkupiciela. Miejmy za przykład cały obłok świadków Bożej łaski, którzy przekazali nam wiarę raz przekazaną świętym. Tylko żeby to nie był cyrk religijny a droga uczniostwa: w Nowym Przymierzu, pod łaską dzisiaj jest czas upragniony i czas zbawienia, oznacza nie rzadziej niż codziennie. Świętujmy nasz szabat w ziemi obiecanej serca Chrystusowego, bo on już wszystko wykonał. Królestwo Boże to sprawiedliwość, pokój i radość w Duchu Świętym. Jestem chrześcijaninem. Nie to we mnie budzi owoc, że Luter odnowił Kościół, a to że Baranek odnowił Lutra i mnie. Grzesznik odrodzony i zawsze odnawiany według łaski Bożej. Soli Deo gloria.